Był szczerze zdziwiony, że ktoś chce z nim zrobić wywiad. „Nie wiem, o czym mógłbym opowiadać” – stwierdził. „Spoko, ja nie wiem, o co pytać” – odparłam, nie do końca żartem, bo dowiedzieć się czegoś o Kubie nie jest łatwo. Nawet zdaniem kolegów ze studia „On naprawdę gada tylko o tatuażach”. Trudno. Może nie będzie to wywiad roku, ale musiałam go zrobić, bo takiego artysty jak Jakub Tempski po prostu nie mogło zabraknąć w naszym magazynie. Zresztą chyba nie wyszło tak źle. Na koniec stwierdził nawet, że udało mi się go rozgadać. Jeśli więc chcecie zobaczyć, co Jack the Lantern rozumie jako rozgadanie, to zapraszam.
Magdalena Krakowiak TATTOOFEST MAGAZYN
Strasznie się namęczyłam przy researchu! Nic nie mogłam o Tobie znaleźć!
Tak, bo ja się dość mocno ukrywam ze wszystkim.
Zauważyłam. Mam jednak nadzieję, że mimo to uda mi się czegoś o Tobie dowiedzieć. Zacznijmy od pseudonimu. Jesteś tak dobry w tym ukrywaniu, że wiele osób nawet nie wie, jak się nazywasz. Łącznie z kolegami po fachu! Im również jesteś znany jako Jack the Lantern. Ta ksywa mocno do Ciebie przylgnęła, ale nie sposób nie skojarzyć jej też z inną postacią. Zdecydowałeś się ukryć swoją tożsamość za Dyniowym Królem przez miłość do twórczości Burtona?
I tak, i nie. Faktycznie chodzi o postać z „Miasteczka Halloween”, ale to wyszło dość spontanicznie. Szukałem nicku, żeby nie używać imienia i nazwiska, bo nie chciałem tego robić. Akurat tak wyszło, że wydziarałem sobie dynię u znajomego, dzięki któremu zacząłem pracę w „Till Death”. Stwierdziłem, że Jack the Lantern to dobry pomysł na pseudonim, bo raczej nikt w Polsce nie będzie miał takiego. Chciałem też, żeby był anglojęzyczny. No i ta latarnia. Kojarzy mi się z old schoolem, więc spodobało mi się tym bardziej.
Czyli nie jesteś wielkim fanem Tima Burtona?
Jestem! Oczywiście, że jestem. Uwielbiam filmy. Wszystkie! Najbardziej chyba science-fiction i horrory. Ale akurat ksywka nie ma z tym związku. Nie ma do niczego nawiązywać, a jedynie zastępować moje imię. Mam z tym z resztą czasem zabawne sytuacje. Na przykład, gdy przychodzi klient i mówi, że ma sesję u Jack’a. Witam go: „Cześć! Kuba”, a w odpowiedzi słyszę: „Ja nie do Ciebie”. (śmiech)
No cóż. Kuba być może wielu klientów nie ma, ale Jack wydaje się być wręcz rozchwytywany. Pracowałeś w „Till Death”, teraz w „Black Moon” i cały czas jeździsz do „Dirty Lust Tattoo Warszawa”. Czemu tak skaczesz po tych studiach?
Wszystko się zaczęło, gdy miałem pięć lat. Wtedy to moja mama zrobiła sobie tatuaż u znajomego. Kiedy skończyłem szesnaście lat, też mnie do niego zabrała i zapłaciła za pierwszą dziarkę. Dlatego, kiedy na początku trochę marudziła, mogłem mówić: „To twoja wina. Ty mi to pokazałaś”. (śmiech) Oczywiście na jednym tatuażu nigdy się nie kończy, więc szybko pojawiły się kolejne. Jeden z nich robiłem u Przemka. To dzięki niemu zacząłem pracę w „Till Death”, gdzie spędziłem trzy lata. Później okazało się, że Iwona odchodzi z „Dirty Lust Tattoo Warszawa”, a ja się zawsze mega jarałem tym studiem i pracującymi w nim artystami. Właśnie Iwonką, Gozdim, Kubą Krzemińskim. Stwierdziłem, że muszę tam pojechać. Kurczę! Tylko wszedłem, zbiłem piątkę z Szymonem i od razu było tak, jakbyśmy się z dziesięć lat znali! I tak od jakichś trzech lat, jeżdżę tam co miesiąc, żeby z nimi popracować.
A kiedy czas na własne studio? Planujesz w ogóle?
Nieee. U Dawidka jest super! Myślę, że bardzo długo tutaj posiedzę. Dla mnie to spełnienie marzeń, bo zawsze chciałem z nim pracować.
I umożliwił Ci to „Czarny Księżyc”. Ładna nazwa. Trochę mroczna. I mów, co chcesz, ale Jack the Lantern też się tak kojarzy. Tylko w twoich pracach jakoś tego mroku nie widać. Przynajmniej ostatnio. Dlaczego zamieniłeś czaszeczki na koteczki?
Kiedy przygotowuję wolne wzory, faktycznie dominują w nich ornamenty, czachy, zwierzaki – ale takie bardziej wkurzone. Na co dzień jednak realizuję pomysły klientów. Nie ograniczam się do określonej tematyki. Jestem otwarty na różne propozycje. Ostatnio rzeczywiście przychodzą do mnie głównie po zwierzątka i dobrze mi z tym. Bardzo przyjemnie się robi takie prace.
Tematyki faktycznie żadnej się nie boisz, ale jeśli chodzi o styl, to od początku jesteś wierny neotradycyjnemu. Dlaczego akurat w nim pracujesz?
Bo zawsze się jarałem tym, co robi Iwona. Była dla mnie takim motorem do rozpoczęcia tatuowania. Do dziś mam zapisane na komputerze jej bardzo stare prace. Dzięki niej jeszcze bardziej nakręciłem się na to, żeby zająć się tatuowaniem. Poznanie jej osobiście było dla mnie wielkim wydarzeniem. Zajebista babka! Jest moim tatuatorskim guru. Decydując się na tę pracę, od razu wiedziałem, że też chcę się doskonalić w tym stylu. Tym bardziej, że gdzieś tam jestem z BMXowych i deskorolkowych klimatów, choć teraz już nie wyglądam. (śmiech) Ale tam zawsze królował właśnie old school czy tradycyjne dziary. Więc to też na pewno miało na mnie jakiś wpływ. No i tatuaż neotradycyjny po prostu mi się podoba.
A nie nudzi Cię? Inni artyści latami poszukują własnego stylu. Ty od razu wiedziałeś, co chcesz robić. I robisz to już od kilku lat. Nie korci Cię, żeby coś zmienić?
Ależ ja zmieniam! Cały czas coś zmieniam. Ostatnio na przykład kolorystykę. Obecnie mam fazę na żółty mocno skontrastowany z czernią. Kiedy klienci z zagojonymi dziarkami wracają po kolejne, widzę, że bardzo dobrze to siedzi. Jest to też zasługa Dawida, który zajmuje się blackworkiem i praca z nim bardzo dużo mnie nauczyła. Zawsze jest więc coś, co można zmienić lub udoskonalić.
Można nawet zrobić coś szalonego i zrezygnować z liści! Niedawno widziałam takiego mema: „Po czym poznać tatuaż neotradycyjny? Po tym, że artysta do absolutnie wszystkiego dodaje liście”. I faktycznie coś w tym jest. Sam też tak robiłeś. Do czasu, bo w pewnym miejscu Twojego portfolio można by postawić grubą kreskę, za którą liście nagle znikają. Czyżbyś widział tego samego mema? (śmiech)
Liście to jest bardzo dobry zapełniacz. I faktycznie często go stosowałem, aż do momentu konsultacji z Łukaszem Chojeckim ze studia „Dirty Lust Tattoo Warszawa”. Tak sobie gadaliśmy, aż mówi do mnie: „Kurczę, wszędzie wpieprzasz te liście”. No to mówię dobra, dobra, to poczekaj miesiąc. To właśnie jest ta gruba kreska, kiedy przestałem je rysować, bo spojrzałem na swoje prace i stwierdziłem, że ma rację. Tak sobie niby z Łukaszem żartowaliśmy, ale mimo wszystko gdzieś mnie to zakuło. Postanowiłem więc sprawdzić, czy się da bez liści. Okazało się, że tak, ale nadal twierdzę, że jest to super zapełniacz, pasujący do wszystkiego.
Z liśćmi czy bez, tatuaż neotradycyjny jest jednym z bardziej lubianych. Co decyduje o jego popularności?
Hmm… A faktycznie jest taki popularny? W Toruniu popularniejszy jest raczej realizm. Ale może to zależy właśnie od miejsca. W Warszawie zawsze mam full booking, a tutaj głównie przyjmuję ludzi z innych miast. Jest kilka osób z Torunia, które regularnie mnie odwiedzają, ale jednak zdecydowana większość to klienci przyjeżdżający z różnych części Polski.
Przypomniała mi się moja rozmowa z Agnieszką Różańską. Ona również tatuuje głównie osoby spoza Piły, bo jej mieszkańcy przychodzą po wzory z googla lub loga klubów piłkarskich. Też dostajesz jakieś dziwne prośby?
Jesteśmy zamkniętym studiem, czyli nikt z ulicy tu nie wchodzi. Wszystkie zapisy czy konsultacje odbywają się przez Internet, więc raczej zgłaszają się tylko osoby, które wiedzą, w jakim stylu pracuję i właśnie tego szukają. Choć oczywiście zdarzyło się, że ktoś pytał, czy zrobię czarno-białe realistyczne wilki. Zadałem tylko pytanie, czy widział moje prace, bo nie lubię odmawiać.
I nigdy Ci się nie zdarzyło?
Staram się nie odrzucać od razu pomysłów, które nie pasują do mojego stylu. Zazwyczaj w takiej sytuacji przedstawiam klientowi swoją wizję. Czy ją zaakceptuje czy nie, to już jego decyzja. Oczywiście nigdy bym nawet nie rozważył wykonania swastyki i podobnych symboli. Na szczęście nikt mnie o to nie prosił, więc nie musiałem odmawiać. Raz tylko powiedziałem NIE i była to dość zabawna sytuacja. Dziewczyna napisała z pytaniem, czy zrobię jej dwa smoki zawijające się dookoła ringu. Przez cały dzień chodziliśmy z tym mailem i zastanawialiśmy się, o co chodzi. W końcu zrozumieliśmy, że miała na myśli odbyt! Odmówiliśmy, a ona zarzuciła nam brak profesjonalizmu. (śmiech)
Jakie było w takim razie najdziwniejsze miejsce, które wytatuowałeś?
Męska dupa? To były jakieś wisienki i elementy z kasyna. Gościu okropnie płakał!
Doliczasz więcej za taką sesję?
Nie, gdzie tam. Przecież to szybko poszło. Ja w ogóle szybko pracuję.
To może równie szybko rzucisz jednak na koniec jakąś ciekawostkę o sobie?
Będzie ciężko, bo prowadzę raczej nudne życie. Wypełnia je głównie tatuaż neotradycyjny, czas spędzany z dziewczyną i z pieskiem.
Jakbym Wiśniewską słyszała! (śmiech)
Tak, bo Magda ma dokładnie tak samo.
Magda mi mówiła, że jedyną rzeczą oprócz tatuażu, którą się ostatnio jarasz i o której opowiadasz, jest twój samochód. To może o nim coś powiesz?
Kręci mnie japońska motoryzacja. Tylko żebym, kurczę, nie wyszedł na jakiegoś hondziarza… Mam Subaru Imprezę z 2004 roku i jest przy nim sporo do robienia, dlatego z nimi o tym wszystkim gadam. Serio, spokojne życie mam.
Spokojne życie tatuatora… Ciężko mi w to uwierzyć, ale niech będzie. I tak to zostawmy.
Instagram: @Jack_the_Lantern
Facebook: @JackTheLanternTattoos
WhatsApp us